niedziela, 22 lutego 2015

"R" 6. epilog


           Szłam przed siebie, poprawiając poły płaszcza, nieustannie rozwiewane na boki. Mijałam ludzi, kompletnie ich ignorując – nie byli godni mojej uwagi. Brzydzili mnie wręcz. Kim więcej oni byli, niż pustymi istotami, nie mającymi pojęcia na jakim świecie żyją? Nikim.
            Żadnego z przechodniów nie zaszczyciłam spojrzeniem dłuższym od pięciu sekund. Niby wróciłam do starego trybu życia, jednak nie do końca potrafiłam pogodzić się z tym, co się stało. Po tygodniu dotarły wieści od rodziców Koci. Ta rzekomo zginęła w czasie rejsu statkiem – ciała oczywiście nie odnaleziono. Nie mogłam się nie zaśmiać, czytając ten artykuł. Głupota ludzka ewidentnie biła po oczach, bo przecież o ile łatwiej jest sprzedać tanie kłamstwo, niż szukać prawdziwej odpowiedzi. I tak by w nią nie uwierzyli z tymi swoimi ograniczonymi móżdżkami.
            Zostaje pytanie: Jak ja się czułam? Jak na osobę, która stanęła oko w oko z najgorszym wydaniem śmierci, zaskakująco dobrze. Ciągle żyłam, jednak nie byłam w stanie stwierdzić czy to nagroda, czy raczej kara. Z jakiś niewiadomych powodów, R. mnie wybrał. Nie rozumiałam w jakim celu, ale to było bardziej niż pewne. Pozwolił mi, żebym się o nim dowiedziała, usłyszała go, aż w końcu zobaczyła i przetrwała to spotkanie. Było swego rodzaju groźbą, zapowiedzią przyszłych zdarzeń. Być może jego piekielne życie było na tyle nudne, że postanowił sobie znaleźć rozrywkę – kto wie? Fakt faktem, że na moich ramionach spoczywała wielka odpowiedzialność. Byłam jedyną osobą, która wiedziała o jego istnieniu – pozostali świadkowie nie żyli. Tylko ja mogłam znaleźć sposób na pokonanie go, albo przynajmniej odesłanie tam, skąd przybył. Wiedziałam tylko, że nikt nie był bezpieczny. R. w każdej chwili mógł się pojawić, gdziekolwiek chciał, jednak cierpliwie czekał na odpowiedni moment, zbierając siły. Chciał powrócić jeszcze większy, groźniejszy i jeszcze bardziej przerażający.
            Jednak nie wiedział, że ja też miałam asa w rękawie.
            Jego imię.


                                                                                                                            Koniec 
                                                                                                                            Cdn.

poniedziałek, 2 lutego 2015

"R." 5.

Rozdział ze specjalną dedykacją dla tych, którzy od jakiegoś czasu zasypują mnie pytaniami, kiedy to on się pojawi. Wy wiecie <3



           Kocia nie pojawiła się nigdy więcej w szkole. Z nikim się nie kontaktowała, nie zjawiała się na spotkaniach, nie odbierała telefonów ani nie otwierała drzwi. Krążyły plotki, że wyjechała z rodzicami gdzieś na Karaiby na wcześniejsze wakacje, ale ja wiedziałam, że to nie jest prawda. Kocia była po prostu martwa.
            Jakimś tajemniczym sposobem mój kontakt z Don i Paulą nagle się urwał. Od zawsze wiedziałam, że tylko Kocia jakoś mnie przy nich trzyma, a po jej zniknięciu nic nie było już takie samo.
            Mijały dni, tygodnie, a Kocia nie wracała. Widziałam, jak dziewczyny żartobliwie szturchają się na przerwach, że jak to niby zazdroszczą jej takiej przerwy, ale dało się dostrzec, że nawet w nich powoli narasta niepokój. Po jakimś czasie nadeszła kolejna informacja – Kocia została wypisana z naszej szkoły. Rzekomo rodzice załatwili jej prywatne nauczanie z jakiejś prestiżowej placówki, ale ja nie byłam do końca przekonana, czy w jej stanie da się jeszcze czegokolwiek uczyć. Prawdopodobnie mogła co najwyżej sporządzać mapy dla robactwa, wędrującego po jej ciele, ale nie odzywałam się nic, a nawet podłączyłam się do zbiorowego jęku, jak to szkoda, że się nawet nie pożegnała.
            Prawda była taka, że nie miała kiedy się pożegnać, nawet ze mną – choć siedziałam metr od niej, może nawet mniej. Stało się to nagle i całkowicie wbrew jej woli. Było już jasne, dlaczego stać ją było na to mieszkanie – z pewnością nie należało do najdroższych. Szybka przeprowadzka również nagle stała się zrozumiała, bo po co się długo namyślać, kiedy taka oferta staje przed nosem i dźga nas w cztery litery ostrym patykiem? W recenzji mieszkania zapomniano jednak wspomnieć o jednym, nic nieznaczącym szczególe – że jest cyklicznie nawiedzane przez lokatora z piekieł.
            Sprawa gryzła mnie bardziej, niż robiony na drutach sweter od babci. Tak to się miało skończyć? Pamięć o Koci miała zniknąć raz na zawsze, a wszyscy inni mieli żyć w błogiej nieświadomości?
            Chociaż mózg próbował mi wyperswadować, że to spalony pomysł, to sumienie nie dawało mi spokoju. Wiedziałam, że zachowuję się jak największa idiotka na ziemi, ale pewnego wtorkowego popołudnia nie wróciłam do domu, tylko udałam się do pewnego apartamentowca – prosto pod drzwi z numerem 31.
            Nagle ta liczba wydała mi się strasznie zabawna. Trzydzieści jeden. Jakby spojrzeć na nią odwrotnie i przestawić cyfry, wychodziła piękna, najszczęśliwsza trzynastka. Zaśmiałam się w głos, a przechodzący obok mężczyzna spojrzał na mnie, jakbym postradała zmysły. Być może i tak było.
            Zawahałam się, stojąc przed elektronicznym wyświetlaczem, ale niezbyt długo. Wcisnęłam cyfrę siedem i czekałam, aż na drugim końcu ktoś się odezwie.
            -  Halo? – usłyszałam po chwili kobiecy głos.
            - Dzień dobry! – zawołałam niezwykle wesoło. – Mam przesyłkę dla państwa spod trójki, ale niestety nie ma ich w domu. Kiedy się umawialiśmy, polecili mi zostawić ją na wycieraczce, ale w czasie rozmowy zapomnieli podać kodu do bramki. Mogłaby mnie pani wpuścić?
            Z bijącym sercem czekałam na jakąkolwiek odpowiedź.
            - Ależ oczywiście, bardzo proszę – powiedziała kobieta, a ja westchnęłam z ulgą.
            - Dziękuję bardzo, miłego dnia!
            Zastanawiałam się, jakim cudem wpadłam na takie przekonujące kłamstwo w mniej niż minutę. Ale udało się, i tylko to było w tym momencie ważne. Zatrzymałam się przed celem i nabrałam zapas powietrza do płuc, jakby miało to w jakikolwiek sposób pomóc. Tak jak się spodziewałam, klucz był pod wycieraczką. Zapamiętałam ten nawyk rodziców Koci jeszcze ze starego mieszkania. Po szybkiej akcji z dopasowaniem znaleziska do zamka, znalazłam się w środku.
            Pomieszczenie z wyglądu nie zmieniło się nic a nic, nie licząc odoru stęchlizny, panoszącego się dookoła. Zmarszczyłam nos, zakrywając go brzegiem bluzy. Moja wyobraźnia już działała na pełnych obrotach. Wiedziałam, że gdybym stanęła twarzą w twarz z trupem, tak właśnie by śmierdział. Zawahałam się, stojąc przed drzwiami pokoju Młodego. Położyłam dłoń na klamce i od razu odsunęłam ją z sykiem. Była niewyobrażalnie gorąca, jakby po drugiej stronie całe pomieszczenie trawił pożar. Zsunęłam rękaw tak, aby prowizorycznie mnie chronił. Doszłam zdecydowanie za daleko, żeby teraz się wycofać. Jednym zdecydowanym ruchem wyważyłam drzwi i znalazłam się po drugiej stronie.
            Kiedy dotarło do mnie, co widzę, ze świstem wciągnęłam powietrze do płuc. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, było ciało – porzucone w kącie pokoju jak zepsuta lalka, jednak na tym podobieństwa do jakiejkolwiek zabawki się kończyły. Kocia nijak nie przypominała jednej z tych wystawowych lalek, nawet najbardziej zmasakrowanych.
            W życiu nie dane było mi zobaczyć trupa i nie żałowałam tego aż do tej chwili. Ciało nie wyglądało jak te wszystkie upudrowane zwłoki, wystawiane w kaplicy przy domu pogrzebowym. Skóra Koci była zielonkawa, miejscami sczerniała. Całe ciało spęczniało przez gazy gnilne, próbujące wydostać się na zewnątrz. Włosy niemalże całkowicie zsunęły się jej z czaszki, odsłaniając czerwono-czarną siatkę, biegnącą wzdłuż naczyń krwionośnych. Jednak nie to przeraziło mnie najbardziej. Najgorszym widokiem była dziura, wypalona w okolicach jej brzucha, odsłaniające wszystkie, żarzące się jeszcze wnętrzności. Z trudem opanowałam odruch wymiotny, kiedy kątem oka dostrzegłam, odwróconą do mnie plecami, postać na obrotowym krześle przy biurku.
            W pokoju było parno i duszno. Przez zasłonięte rolety do środka wpadało pomarańczowe światło, nadając miejscu piekielny klimat. Po długości całego dywanu ciągnęła się strużka zakrzepniętej krwi i kończyła się w miejscu, gdzie zwisała jedna łykowata macka. Nie chciałam na to patrzeć, ale stałam jak wryta z szeroko otwartymi oczyma. Nie mogłam drgnąć nawet o cal – oczekiwałam na jakikolwiek ruch z jego strony, jednak dane było mi słyszeć tylko mrożące krew w żyłach sapanie, przerywane czasami odgłosem wciąganej flegmy.
            W moim, dotychczas bystrym, umyśle panował chaos. Nie mogłam przewidzieć, co zrobię, kiedy R. się odwróci i na mnie spojrzy. Jego twarz pozostawała zagadką i wolałam jej nie rozwikływać. Nie dało się ukryć, że byłam na przegranej pozycji, a najlepszym na to dowodem było ciało Koci i skóra wypatroszonego Zika, którą dopiero teraz dane mi było dostrzec. Smród nasilił się. Nie potrafiłam stwierdzić czy to sprawka pary zwłok, czy przybysza w drugim krańcu pokoju. Zimny pot zalewał mi czoło i spływał po twarzy pojedynczymi strużkami. Czułam, że zbliża się decydujący moment, kiedy dobiegło mnie skrzypienie fotela. Każda sekunda dłużyła się niemiłosiernie, a ja pozostawałam ciągle bezradna.
            Wstrzymałam oddech, widząc jak jego czaszka powoli wyłania się zza oparcia obrotowego fotela. Była nienaturalnie smukła, pokryta grubą, ziemistą skórą, naznaczoną licznymi brązowymi plamami. Jego nos również nie przypominał ludzkiego. Zamiast niego miał jedynie dziurę, rozdzieloną cienką przegrodą na dwie. Jego zwężone źrenice, osadzone w centrum przeraźliwie błękitnych oczu bez białek, przewiercały mnie na wylot. Od razu zwróciłam uwagę na jego jamę gębową, czy cokolwiek to było. Nie miał dziąseł, przez co jego długie, zakrzywiony kły wydawały się jeszcze groźniejsze niż były. Dolna szczęka była nijak przytwierdzona do górnej, nie licząc podtrzymujących ją obnażonych ścięgien. Za nic nie przypominał mi jakiegoś przydupasa Lucyfera, a prędzej przybysza z kosmosu, jednak coś w środku podpowiadało mi, że to pierwsza opcja jest prawdziwa.
            Co raz bardziej cofałam się pod ścianę, chcąc uciec, aż w końcu utknęłam w martwym punkcie, wyczuwając przeszkodę za plecami. Sunął powoli w moją stronę, jakby napawając się wrażaniem, jakie na mnie wywołał. Krople wyjątkowo gęstej śliny skapywały z jego rozdwojonego języka, kiedy syczał na mnie złowrogo.
            Sytuacja była bardziej niż beznadziejna. Nie miałam nawet pojęcia czym mogłabym się bronić. Nigdy nie byłam wielką pasjonatką religii, więc nie mogłam rzucić z rękawa jakąś łacińską formułką do przeprowadzania egzorcyzmów. Nie miałam przy sobie też żadnego krucyfiksu, nawet w postaci poświęconego medalika z komunii.
            Niestety woda święcona prawdopodobnie została w drugich spodniach, a podręcznik ‘Krok po kroku: Wypędzanie demonów dla opornych’ kurzy się na półce – sarknęłam w myślach.
            Zacisnęłam powieki i osłoniłam się swoimi wątłymi ramionami, jakby miało to w jakikolwiek sposób pomóc. Cały czas towarzyszył mi odgłos ohydnego mlaskania, jakby lokator poruszał się w kałuży własnego śluzu.
            Już czułam jego przegniły, gorący oddech na twarzy.  Wiedziałam, że zaraz będzie mi dane ocenić ostrość jego zębów i siłę macek, zaciskających się na mojej duszy. Skuliłam się w sobie jeszcze bardziej i szykowałam się na najgorsze, kiedy wszystko ucichło…
            Nie słyszałam już żadnego chrapliwego oddechu w zasięgu mojego ucha. Nie czułam, żeby napierał na mnie, starając się skonsumować jako przystawkę. Niebotyczny smród również zniknął tak, jak się pojawił. Zaryzykowałam i otworzyłam jedno oko, które zaatakował pocisk promieni słonecznych. Skąd tu, u licha, było otwarte okno? Powoli docierało do mnie, co się dzieje, jednak nadal nie do końca. Pomieszczenie wyglądało niepozornie – jak typowy pokój młodego chłopca. Upadłam na kolana i z zacięciem maniaka szukałam chociażby najmniejszej grudki skrzepniętej krwi, świadczącej o tym, że nie zwariowałam.
            Na nic.
            W następnej chwili dotarła do mnie kolejna rzecz. Ciała zniknęły. W drugim kącie nie było ani rozkładającego się trupa Koci, ani dywaniku z Zika. Czułam, jak powoli odchodzę od zmysłów. Czy to było możliwe, że oszalałam? A być może po prostu naćpałam się jakim halucynogennym gazem i powoli dochodziłam do siebie?
            W ostatniej chwili przebiłam się przez warstwę strachu i rozpaczy, żeby ruszyć w stronę obrotowego krzesła i wtedy znalazłam to.
            Na poduszce leżał malutki skrawek poprzepalanego pergaminu, który rozpadł się przy pierwszym mocniejszym podmuchu wiatru. Wiedziałam, od kogo była ta wiadomość.

            Od R.

czwartek, 22 stycznia 2015

"R." 3. i 4.


3

            Przez kilka najbliższych tygodni nie odwiedzałam Koci. Tamto popołudnie tak zapadło mi w pamięć, że nie mogłam myśleć o niczym innym. Sprawa tajemniczego lokatora nie dawała mi spokoju.
            Przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, czy Kocia mnie nie wkręcała. Być może wtedy, kiedy siedziały we trzy w pokoju, wymyśliły nową, fenomenalną zabawę – opowiedzenie mi strasznej historyjki i patrzenie, jak powoli wykruszam się z ich grona. Widywałyśmy się sporadycznie i tylko poza domem. Don i Paula, niczego nieświadome, nadal chodziły do nowego, luksusowego mieszkania Koci, a ja zawsze się czymś wymawiałam. Czasami musiałam posprzątać, innym razem jechać z mamą do babci, a kolejnym znowu puszczali mój ulubiony odcinek serialu i nie mogłam go przegapić. W rzeczywistości siedziałam zamyślona ze wzrokiem wbitym w ścianę i próbowałam wpaść na złoty środek, kim – albo czym – jest jej lokator. Minęły dwa miesiące od przeprowadzki, a ja dowiedziałam się, niby przypadkowo, że pies nadal nie wrócił. Nie zdziwiło mnie to zbytnio. Już tamtego dnia wiedziałam, że tak będzie. Domyśliłam się również, że nigdy więcej go nie zobaczę.
            Kocia z dnia na dzień była co raz bledsza. Niby zachowywała się cały czas tak samo – typowa, wesoła dziewczyna, w dodatku ładna, jedna z najpopularniejszych w szkole, jednak tylko ja widziałam, jak strach powoli niszczy ją od środka. Co raz częściej zapominała o tym, co robi. Telefon zawsze był jej oczkiem w głowie, a teraz nagle zaczynała go szukać, nawet jeśli spoczywał bezpiecznie w jej kieszeni. Na lekcjach siedziała zamyślona i nie zgłaszała się tak często jak zwykle. Przestała chodzić do kosmetyczki na comiesięczną hennę brwi i rzęs, a także porzuciła zdrową dietę i zaczęła jeść co popadnie. Martwiłam się o nią. Wiedziałam, że długo nie przetrwa w takim trybie życia, to po prostu nie było w jej stylu. Nie ważne czy to, co mi mówiła było prawdą, czy nie – musiałam jej pomóc. Czułam, że podejmuję najgorszą decyzję mojego życia, której mogę później żałować, ale w czasie przerwy, kiedy dziewczyny poszły do automatu, kupić kawę z odtłuszczonym mlekiem, podeszłam do Koci.
            - Jest dzisiaj ktoś u ciebie? – spytałam.
            Podniosła na mnie dwoje przekrwionych oczu.
            - Nie, raczej nie – odparła.
            - To ja przychodzę – oznajmiłam i zanim zdążyła odmówić, odeszłam w swoją stronę.
            Serce waliło mi jak oszalałe, a krew pulsowała niebezpiecznie w żyłach. Oparłam się o ścianę i czułam, jak powoli wzrok zasnuwa mi się mgłą, a ręce trzęsą niemiłosiernie. Od kiedy pierwszy raz o nim usłyszałam, ba, wyczułam jego obecność – to uczucie czaiło się gdzieś w środku mnie, a teraz wypłynęło na wierzch i zalało całe ciało. Na reszcie lekcji siedziałam jak na szpilkach. Wzdrygałam się przy każdym głośniejszym odgłosie, a jak ktoś przeszedł obok, błyskawicznie podnosiłam zlękniony wzrok. Kiedy po ostatniej godzinie wreszcie rozbrzmiał tyle wyczekiwany dzwonek, natychmiast zerwałam się z miejsca i ruszyłam w stronę wyjścia. Szkołę opuściłam jako jedna z pierwszych, co praktycznie nigdy się nie zdarza. Przystanęłam na dziedzińcu, nerwowo przestępując z jednej nogi na drugą. Wzroku nawet nie odrywałam od wyjścia – wypatrywałam znajomej burzy blond włosów, aktualnie niebyt starannie zebranych w kitkę na czubku głowy. Kiedy przyszła, automatycznie ruszyłam w jej stronę. Opiekuńczo złapałam ją pod ramię i szłyśmy razem alejami, cały czas milcząc. Dopiero kiedy stanęłyśmy pod bramką, czar prysł i spojrzałam na nią przerażona.
            - Jest z tobą źle – stwierdziłam zachrypniętym głosem.
            - Wiem – odparła, jakbyśmy wymieniały się poglądami na temat pogody.
            Znowu po plecach przebiegł mnie dreszcz, kiedy patrzyłam, jak szuka kluczy w wielkiej torbie.
            - On często do mnie mówi, wiesz? – rzuciła nagle. – Tak przez ściany. Dlatego się nie wysypiam.
            Cały czas mogłam tylko stać i patrzeć, kiedy ona kontynuowała.
            - Ale ja go nigdy nie rozumiem. Mówi w jakimś dziwnym języku, jakby w ogóle był z innego świata. Głos też ma zdeformowany. Taki niski i gruby, trochę jakby z piekła.
            Prawą dłonią popchnęła bramkę, a lewą wrzuciła klucze na miejsce.
            - Jesteś pewna, że chcesz tam iść? – spytała, patrząc na mnie z troską.
            W gardle zaschło mi tak, że mogłam tylko skinąć głową. Przez całą drogę na klatce schodowej Kocia do mnie mówiła, jakby chciała mnie nieco uspokoić, albo oderwać od tego wszystkiego, a jednocześnie dyskretnie wprowadzić w temat. Nie pomagało to zbytnio, ale doceniałam jej starania. Próbowała.
            - Młody jest na treningu. Zapisał się na boks, żeby jak najmniej siedzieć w domu, bo w zasadzie co ma robić? Siedzieć w salonie albo łazience i patrzeć w sufit? Sama bym z chęcią gdzieś wyszła, ale on lubi ze mną rozmawiać. O tyle, o ile Młodego odpycha, mnie przyciąga. Chyba chce, żebym do niego przyszła, ale póki mogę, staram się mu oprzeć. Myślę, że skończyłabym jak Zik.
            Nagle stało się dla mnie zupełnie jasne, gdzie jest pies. W kuchni nie było nawet jego misek, a tak nie wygląda mieszkanie kogoś, kto czeka na powrót pupila.
            - Zdaje mi się, że on nie musi jeść, ale jak coś wejdzie na jego teren, to nie wyjdzie żywe. On go po prostu chap! – klasnęła mocno wyprostowanymi dłońmi, przypominającymi paszczę krokodyla – i Zika nie ma.
            Zawahałam się po raz ostatni, czy wchodzić, czy nie. Kocia stanęła w drzwiach i patrzyła na mnie wyczekująco. Jej spojrzenie rzucało mi wyzwanie, tym razem inne niż zwykle. „Przełamiesz się, czy nie?” – zdawało się mówić. Przygryzłam wargę, aż poczułam na języku metaliczny smak krwi.
            - Idę – stwierdziłam i później mogłam już tylko żałować.

4

            Mieszkanie nie wyróżniało się niczym szczególnym. Po raz kolejny usiadłam na wychłodzonej, skórzanej kanapie z tą różnicą, że w tamtym momencie nie czułam tego zimna. Kocia znowu zrobiła mi szklankę kawy i zajęła miejsce obok mnie, wpatrując się tępo w ścianę. Obie czułyśmy, że jest to tylko cisza przed burzą.
            Po chwili poczułam delikatne szarpanie za rękaw.
            - Jeśli chcesz go usłyszeć, musimy iść do mojego pokoju – powiedziała.
             Nie wiedziałam, czy tego naprawdę chcę, ale posłusznie za nią poszłam, zaciskając palce na kubku z napojem. Kiedy siadałam na łóżku ogarnęło mnie dejavu. Wiedziałam, co się zaraz wydarzy. Czułam to dobitnie całą sobą, ale nie odezwałam się ani słowem. Czekałam na ten moment, kiedy ta istota odezwie się i nie musiałam długo czekać.
            Moją głowę wypełnił groźnie brzmiący warkot. Dźwięk rozszedł się echem po ścianach i zatrząsł pomieszczeniem w posadach. Automatycznie przystawiłam dłonie do uszu, ale to nic nie dało. Zaciskałam mocno zęby, starając się go wyprzeć – bezskutecznie.
            Kocia siedziała wyprostowana ze skrzyżowanymi nogami. Na jej twarzy odmalował się wyraz błogiego spokoju, zrelaksowania wręcz. Mogłabym pomyśleć, że zasnęła, gdyby nie oczy wierzgające w szalonym tańcu pod przysłoniętymi powiekami. Złapałam ją za nadgarstek i mocno potrząsnęłam, aż spojrzała na mnie nieodgadnionym spojrzeniem.
            - Skończ to – błagałam, ale na nic.
            Nie zamierzała mnie posłuchać. Wpadła w jakiś dziwny trans, a ja nie byłam w stanie jej z niego wyprowadzić. Bezradnie patrzyłam, jak podnosi się z miejsca i idzie w stronę drzwi. Łzy powoli napływały mi do oczu, kiedy zdałam sobie sprawę ze swojej bezradności. Kiedy złapała za klamkę, moje skapywały już ciurkiem na pościel.
            - Nie idź tam – poprosiłam cicho, ale nawet najgłośniejszy krzyk nie przebiłby się przez ten złowrogi warkot.
            Jednak Kocia wyszła już z pokoju i zamknęła za sobą drzwi, rozdzielając nas na dobre. Zagryzłam wargę, raniąc ją po raz kolejny tego wieczoru.
            Czym jesteś? myślałam nieustannie, trzymając palce wskazujące na skroniach.
            Odpowiedział mi plątaniną bezsensownych słów, które tylko on był w stanie zrozumieć.
            R.
            Wyłapałam tylko pierwszą literę, która w moich myślach stała się jego imieniem.
            Kocia już dawno weszła do pokoju R., a ja siedziałam na jej łóżku do samego rana, nie zmrużywszy nawet oka. Nie wróciła. Cierpliwie czekałam, mając resztkę nadziei, że może jednak udało jej się przeżyć, a może po prostu za bardzo bałam się tego, co zastanę na zewnątrz, nie wiem. Fakt faktem, że ruszyłam się dopiero wtedy, kiedy rozdzwonił się budzik Koci, wskazując godzinę 6:00 rano.
            Jak za sprawą czarodziejskiej różdżki zerwałam się na równe nogi, złapałam za ucho plecaka i wybiegłam na klatkę, nie martwiąc się o takie drobiazgi jak zamykanie drzwi. Jej rodziców nadal nie było i domyślałam się, że zbyt szybko nie wrócą. To samo zło, które pozwoliło mi wejść do środka i przemówiło do mnie swoim głosem, im kazało trzymać się z daleka. Nie wiedziałam, dlaczego akurat ja. R. wybrał mnie tak po prostu, jak się wybiera pluszowego misia na prezent dla małej siostrzenicy.

            Czułam, że nie spocznę, dopóki się wszystkiego nie dowiem.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

"R." 1. i 2.


            Legendy. Od dawien dawna ludzie przekazują je sobie, a czasami nawet spisują na kartach historii. Każdy zapewne w dzieciństwie słyszał opowiastkę o bazyliszku, czy Popielu – królu, pożartemu żywcem przez zgraję myszy. Stanowiły one swego rodzaju odpowiednik horroru dla małych skrzatów, biegających w pieluchach.
            Jednak istnieją takie legendy, w których ktoś wymieszał zbyt dużo absurdu z kopcem ziaren prawdy, przez co mrożą one krew w żyłach nawet najtwardszym zawodnikom. Do jednej z nich należy historia o R.
            Nikt nie wie czym R. tak naprawdę jest. Przychodzi znikąd, przejmuje to, co chce i znika – jeżeli ma taką ochotę. Ludzie niewtajemniczeni nawet nie wyczują jego obecności. R. potrafi zmusić mieszkańców do zachowania pozorów normalności i być może dlatego właśnie jest taki przerażający.
            Wszystko, co wiem o R., wiem ze swojego doświadczenia. Spotkałam go i nie jestem w stanie zaliczyć tego dnia do najlepszych w swoim życiu, ale najlepiej zacznę od samego początku…

1

            Słońce górowało nad horyzontem, spowijając świat w złocistym blasku. Niechętnie podniosłam swoje dość zgrabne cztery litery z wygodnego fotela i przeciągnęłam się leniwie. Zdecydowanie nie należałam do rannych ptaszków, ale godzina 12:00 w południe również nie motywowała mnie zbytnio do działania.
            Pociągnęłam z kubka spory łyk przesłodzonej kawy z mlekiem. Liczyłam, że może dawka cukru z kofeiną da mi wystarczającego kopa, żebym mogła zrobić to, co zaplanowałam. Tfu, a raczej – co zaplanowali za mnie inni, bo mi do szczęścia wystarczyłoby całodniowe koczowanie w salonie z pilotem w ręku i chrupkami na kolanach.
            Nie wiem jakim cudem funkcjonuję jeszcze w społeczeństwie. Mój brak zaangażowania widać w niemalże każdej kategorii życia, przekraczającej rozentuzjazmowane okrzyki w czasie oglądania ulubionego serialu. Jednak jakimś cudem mam przy sobie zwartą paczkę trzech dziewczyn, które namiętnie ustawiają mi moje życie towarzyskie. Co kto lubi.
            Tego dnia miałyśmy spotkać się u jednej z nich, aby obejrzeć jej nowe mieszkanie. Nie zachwycał mnie jakoś szczególnie ten pomysł, ale nie stawiałam się zbytnio. Nie chciałam po raz kolejny sprawiać komuś zawodu – limit dzienny wyczerpany. Założyłam cienką parkę i czarne botki, gotowa na podbój świata i wyszłam z domu. Nie spieszyłam się zbytnio. Miałam jeszcze dobre pół godziny, a telefoniczny GPS nie wskazywał zbyt długiej trasy. Szurałam stopami po płytach chodnikowych, licząc w myślach mijające mnie czerwone auta. Trzydzieści jeden.
            Przystanęłam pod bramą, oddzielającą strzeżony parking wielkiego apartamentowca i zagwizdałam pod nosem. Od zera do milionera, jak to mówią. Postałam chwilę w cieniu, czując jak zimny wiatr czule głaszcze mnie po plecach. Wzdrygnęłam się. Podeszłam energicznie do domofonu i wcisnęłam na elektronicznym wyświetlaczu najpierw trójkę, a potem jedynkę.
            - Halo? – dobiegł mnie głos z głośnika.
            - To ja – rzuciłam, jak prawdziwa spartańska kobieta.
            Zaśmiała się tylko i już po chwili irytujący dźwięk oznajmił mi, że bramka jest otwarta, a świat stoi przede mną otworem. Prychnęłam i jak najszybciej weszłam do środka. Nie czułam się zbyt dobrze, stojąc na zewnątrz, wśród otaczających mnie zimnych, białych ścian, zasłaniających słońce.

2

            Kocia przywitała mnie jak zwykle – uśmiechnięta, wesoła, tryskająca energią. Byłam w stanie jedynie delikatnie unieść kąciki ust, ale jej to nie przeszkadzało. Zdążyła się przyzwyczaić. Moją kurtkę powiesiła na stylowym wieszaku z jakiegoś białego drewna i ręką wskazała drogę do salonu.
            - Przepraszam za bałagan, jeszcze nie zdążyliśmy wszystkiego wypakować – powiedziała, a ja potrząsnęłam głową, co miało znaczyć: „Nie no, serio, nie ma sprawy”.
            Nie licząc kilku szarawych pudeł, ustawionych w kącie, pomieszczenie było naprawdę ogarnięte. Przez wielkie okno w drewnianych ramach do środka wpadał strumień światła, jednak wcale nie podniosło to temperatury. Ostrożnie usiadłam na białej, skórzanej kanapie i od razu tego pożałowałam. Niewyobrażalny chłód przeszył moje ciało. Nigdy nie byłam w stanie pojąć tych wszystkich nowobogackich pomysłów – kup coś, bo ładne, a potem cierp. To jakby zdobyć na aukcji wyjątkowo drogą figurkę z barwionego szkła i trzymać ją pod poduszką, bo gryzie się z kolorem ścian.
            - I jak ci się podoba? – w moich rękach wylądował kubek trójwarstwowego latte macchiato.
            - O, czyli ekspres też kupiliście – mruknęłam, po czym dodałam już nieco głośniej. – No, ładnie, ładnie.
            Uśmiechnęła się wdzięcznie i pociągnęła łyk ze swojej szklanki.
            - A gdzie pies? – zapytałam w końcu, dobrze interpretując niespotykaną dotychczas ciszę.
            Zamieszała się.
            - Na czas przeprowadzki, zostawiliśmy go u dziadków. Sama rozumiesz, jazda samochodem, pełno kartonów, różni ludzie. To dla niego za dużo.
            Skinęłam głową, chociaż coś mi nadal nie pasowało. Przeprowadzka skończyła się tydzień wcześniej, czyli teoretycznie zwierzak powinien już być na miejscu, ale nic nie mówiłam. Pewnie usłyszałabym podobną wymówkę, że nie było kiedy po niego iść, chociaż jej dziadkowie mieszkali przecznicę ode mnie.
            Rozmowa nie kleiła się zbytnio, dopóki nie rozbrzmiał sygnał domofonu. Widziałam, jak z ulgą pobiegła otworzyć bramkę, chociaż nie chciała dać tego po sobie poznać. Dwie kolejne dziewczyny, Don i Paula, czyli dwie partnerki do dyskusji na o wiele większym poziomie niż ze mną. Już po chwili zalała mnie fala wesołej paplaniny. Jedna kupiła sobie nowe buty na niewiarygodnej przecenie, druga wróciła z siłowni i czuła się jak nowo narodzona. Potem rozmowa znowu zeszła na buty, więc warto przy okazji wspomnieć o pasującej torebce. Torebka? A do tego jaka sukienka? I tak wkoło.
            Podciągnęłam nogi pod brodę i powoli sączyłam swoje latte, kiedy zaczęły wertować jakieś pisemko o modzie i emocjonować się artykułami. Przełączyłam się na tryb ignorowania świata i wyruszyłam na wycieczkę do łazienki, której odnalezienie nie stanowiło większego problemu. Kiedy tylko zapaliłam światło, sapnęłam z wrażenia. Znalazłam się w małym, przytulnym pomieszczeniu, które bardziej przypominało luksusowe wydanie sklepowej ubikacji, aniżeli domowego przybytku. Na ścianie wisiał wielki, czarny telewizor plazmowy, naprzeciw którego ustawiona była kanapa z ciemnego zamszu.
            - Wreszcie coś, co nie jest ze skóry – sarknęłam.
            Obok ciągnął się rząd trzech umywalek pod szerokim lustrem. Tajemnicze drzwi w pobliżu siedziska, jak się okazało, prowadziły do wąskiego korytarzyka, z którego można było przejść do osobnych kabin lub ‘pomieszczenia kąpielowego’, bo nazwanie tego prysznicem lub wanną byłoby grzechem. Raz po raz pogwizdywałam cicho, aż w końcu zdecydowałam się po prostu umyć ręce. Cały czas jedna uciążliwa myśl nie dawała mi spokoju – skąd, u licha, jej rodzinę stać na taki apartament? Nie była biedna, a skąd, ale do bogaczy również nie należała. Pamiętam jej stare mieszkanie, jak własne – przyzwoite, trzypokojowe lokum klasy średniej. Nawet gdyby jej rodzicom przydarzył się nagły przypływ gotówki na taką skalę, wiedziałabym o tym jako jedna z pierwszych osób. Na naszej dzielnicy plotki dość szybko się rozchodzą, a o takim wydarzeniu długo nie dałoby się zapomnieć. Wróciłam do salonu, nie zważając na pytające spojrzenie Pauli. Niedbale usiadłam na owej paskudnej kanapie i udawałam, że angażuję się w rozmowę.
            - Wiecie co tu piszą? – powiedziała Kocia. – Żadna kobieta wyzwolona nie powinna się wstydzić swojego biustu, dlatego w domu, albo w towarzystwie najbliższych, warto pozbyć się stanika i chodzić w samej koszulce.
            To sobie znalazłam towarzystwo nastolatek wyzwolonych. Wiedziałam, co za chwilę zastąpi. Jedna po drugiej zdejmowała przez głowę wierzchnie odzienie i pozbywała się krępującej części garderoby, bo – jak to powiedziały – „wszystkie jesteśmy takie same i nie ma się czego wstydzić”.
            - A ty nie? – Don spojrzała na mnie z wyrzutem.
            - Chyba nie jestem jeszcze gotowa na wyzwolenie – odparłam swobodnie z lekkim uśmiechem.
            Co ja mogłam poradzić na to, że nie bawiły mnie te ich wszystkie pomysły? I wcale nie chodziło tu o jakiś dziwny kompleks małego stężenia tłuszczu w okolicach klatki piersiowej, o nie. Po prostu… nie i już.
            - Choć raz mogłabyś się rozluźnić – zacmokała Paula.
            Wzruszyłam ramionami, zagłębiając się jeszcze bardziej w zagłówek kanapy. Zawsze mnie tak atakowały, mając nadzieję, że się w końcu przełamię, ale tutaj nie było czego przełamywać. Czułam się wyśmienicie, pozostając sobą.
            Po chwili dyskusja została ucięta definitywnie. Po raz kolejny tego popołudnia rozbrzmiał sygnał domofonu. Jak na komendę cała trójka zerwała się z miejsca i zaczęła popiskiwać w zwartej symfonii odgłosów paniki. Każda złapała za stanik i przyciskała go zawzięcie do klatki, jakby miał zaraz sam przeniknąć przez materiał i wrócić na miejsce.
            - Otworzysz? – głos Koci wzbił się na błagalne nuty.
            Przytaknęłam jej z lekkim rozbawieniem. Wszystkie uciekły do sypialni, a ja udałam się w stronę drzwi, żeby odblokować bramkę. Nie więcej niż po trzech minutach do środka wszedł młodszy brat Koci.
            - Hej! – wykrzyknął i mocno się do mnie przytulił.
            Nie mogłam zrobić nic innego, jak schylić się i go objąć. Poczochrałam go nawet po jasnej czuprynie i z braku lepszego zajęcia, poszłam do kuchni, umyć szklanki. Kątem oka widziałam, jak chłopiec wchodzi do łazienki, jednak nie zamyka za sobą drzwi. Uniosłam brwi, wzruszyłam ramionami i podciągnęłam rękawy po łokcie. Nie mój cyrk, nie moje małpy. Nie zamierzałam się mieszać w to, co kto robi we własnym domu, ale kiedy dobiegły mnie pierwsze dźwięki czołówki GTA, moje zdziwienie osiągnęło apogeum. Dlaczego, do licha, on grał w łazience, a nie u siebie? Kocia już przez telefon relacjonowała mi podnieconym głosem, że poprzedni właściciele mieszkania wyprowadzali się w pośpiechu i zostawili między innymi nowiuteńkie telewizory w każdym pomieszczeniu. Zapamiętałam to najbardziej, podobnie jak uczucie zazdrości, palące w gardle za każdym razem, kiedy zerkałam na moje pudło z kineskopem.
            Nic mi tu nie pasowało. Ani fakt, że jej brat gra w łazience, ani ten, że nawet nie zbliżył się do swojego pokoju. Dodając do tego nieobecność psa, miałam w głowie porządny mętlik.
            Na każdych drzwiach domownicy umieścili tabliczki, do jakiego pomieszczenia one prowadzą. Postanowiłam udać się w kierunku „pokoju Wiktorii”, czyli Koci, z którego jak zawsze dobiegały wesołe piski i chichoty. Delikatnie uchyliłam drzwi i zobaczyłam, że trafiłam idealnie w chwilę, kiedy Don i Paula zamierzały zbierać się do wyjścia.
            - Ale ty zostajesz, prawda? – spytała mnie Kocia takim tonem, jakby wręcz nalegała, żebym jeszcze nie wychodziła.
            - Nie ma sprawy – odparłam gładko.
            Dziewczyny założyły kurtki i buty, wycałowały nas po policzkach i tyle je widziałyśmy. Wróciłyśmy do sypialni i usiadłyśmy na łóżku naprzeciwko siebie.
            - Co zauważyłaś? – rzuciła, a z jej wesołego, czystego głosiku nie zostało kompletnie nic.
            Zamieszałam się.
            - Nie udawaj. Młody siedzi w łazience, psa nie ma, cały czas jest dziwnie zimno i pusto. Wiem, że to widzisz – stwierdziła ostro, jednak nie wrogo.
            - Widzę – nie wiedziałam, co więcej mogę powiedzieć.
            Po chwili westchnęła z ulgą i zamiast hardości w jej głosie dało się wyczuć rozpacz.
            - Wiedziałam, że tylko ty to zrozumiesz – rzekła cicho. – One by mnie wyśmiały.
            - Mów lepiej, o co chodzi – ponagliłam ją.
            - Nie jesteśmy tu sami – wyszeptała. – Można powiedzieć, że mamy… lokatora.
            Spojrzałam na nią spode łba.
            - Jakiego, u licha, lokatora?
            - Mieszka w pokoju Młodego – wyjaśniła. – On bardzo nie lubi jakichkolwiek facetów, więc zarówno Młody, jak i ojciec, omijają szerokim łukiem tą sypialnię. My z mamą po prostu boimy się tam wchodzić, więc ma spokój, tak jak lubi. 
            Nerwowo przełknęłam ślinę.
            - Powiedz mi… - zawahałam się. – Czym on jest?
            Zapadła głucha cisza.

            - Nie wiem – odparła.



_________________________________


Witam wszystkich gorąco przy pierwszych dwóch częściach mojego nowego opowiadania – „R.”! Za oknem słońce, lekki wietrzyk, ale my nie nie o tym.
Na samym wstępie chciałabym Was zachęcić do mniej lub bardziej kreatywnego (bardziej), ale rzetelnego komentowania. Wyświetlenia po lewej mogą lecieć w zawrotnym tempie, ale nic nie daje takiego kopa w pisarskie cztery litery, jak komentarze.
Na razie na stronie panuje lekki rozgardiasz, ale w pierwszym wolnym terminie obiecuję się tym zająć.
I na koniec, jeśli ktoś miałby taką ochotę – udostępniajcie link na Facebooku, Twitterze, Instagramie czy nawet na tablicy korkowej młodszej siostry, żeby poszedł dalej.
Całuję mocno!
Zazi.