poniedziałek, 2 lutego 2015

"R." 5.

Rozdział ze specjalną dedykacją dla tych, którzy od jakiegoś czasu zasypują mnie pytaniami, kiedy to on się pojawi. Wy wiecie <3



           Kocia nie pojawiła się nigdy więcej w szkole. Z nikim się nie kontaktowała, nie zjawiała się na spotkaniach, nie odbierała telefonów ani nie otwierała drzwi. Krążyły plotki, że wyjechała z rodzicami gdzieś na Karaiby na wcześniejsze wakacje, ale ja wiedziałam, że to nie jest prawda. Kocia była po prostu martwa.
            Jakimś tajemniczym sposobem mój kontakt z Don i Paulą nagle się urwał. Od zawsze wiedziałam, że tylko Kocia jakoś mnie przy nich trzyma, a po jej zniknięciu nic nie było już takie samo.
            Mijały dni, tygodnie, a Kocia nie wracała. Widziałam, jak dziewczyny żartobliwie szturchają się na przerwach, że jak to niby zazdroszczą jej takiej przerwy, ale dało się dostrzec, że nawet w nich powoli narasta niepokój. Po jakimś czasie nadeszła kolejna informacja – Kocia została wypisana z naszej szkoły. Rzekomo rodzice załatwili jej prywatne nauczanie z jakiejś prestiżowej placówki, ale ja nie byłam do końca przekonana, czy w jej stanie da się jeszcze czegokolwiek uczyć. Prawdopodobnie mogła co najwyżej sporządzać mapy dla robactwa, wędrującego po jej ciele, ale nie odzywałam się nic, a nawet podłączyłam się do zbiorowego jęku, jak to szkoda, że się nawet nie pożegnała.
            Prawda była taka, że nie miała kiedy się pożegnać, nawet ze mną – choć siedziałam metr od niej, może nawet mniej. Stało się to nagle i całkowicie wbrew jej woli. Było już jasne, dlaczego stać ją było na to mieszkanie – z pewnością nie należało do najdroższych. Szybka przeprowadzka również nagle stała się zrozumiała, bo po co się długo namyślać, kiedy taka oferta staje przed nosem i dźga nas w cztery litery ostrym patykiem? W recenzji mieszkania zapomniano jednak wspomnieć o jednym, nic nieznaczącym szczególe – że jest cyklicznie nawiedzane przez lokatora z piekieł.
            Sprawa gryzła mnie bardziej, niż robiony na drutach sweter od babci. Tak to się miało skończyć? Pamięć o Koci miała zniknąć raz na zawsze, a wszyscy inni mieli żyć w błogiej nieświadomości?
            Chociaż mózg próbował mi wyperswadować, że to spalony pomysł, to sumienie nie dawało mi spokoju. Wiedziałam, że zachowuję się jak największa idiotka na ziemi, ale pewnego wtorkowego popołudnia nie wróciłam do domu, tylko udałam się do pewnego apartamentowca – prosto pod drzwi z numerem 31.
            Nagle ta liczba wydała mi się strasznie zabawna. Trzydzieści jeden. Jakby spojrzeć na nią odwrotnie i przestawić cyfry, wychodziła piękna, najszczęśliwsza trzynastka. Zaśmiałam się w głos, a przechodzący obok mężczyzna spojrzał na mnie, jakbym postradała zmysły. Być może i tak było.
            Zawahałam się, stojąc przed elektronicznym wyświetlaczem, ale niezbyt długo. Wcisnęłam cyfrę siedem i czekałam, aż na drugim końcu ktoś się odezwie.
            -  Halo? – usłyszałam po chwili kobiecy głos.
            - Dzień dobry! – zawołałam niezwykle wesoło. – Mam przesyłkę dla państwa spod trójki, ale niestety nie ma ich w domu. Kiedy się umawialiśmy, polecili mi zostawić ją na wycieraczce, ale w czasie rozmowy zapomnieli podać kodu do bramki. Mogłaby mnie pani wpuścić?
            Z bijącym sercem czekałam na jakąkolwiek odpowiedź.
            - Ależ oczywiście, bardzo proszę – powiedziała kobieta, a ja westchnęłam z ulgą.
            - Dziękuję bardzo, miłego dnia!
            Zastanawiałam się, jakim cudem wpadłam na takie przekonujące kłamstwo w mniej niż minutę. Ale udało się, i tylko to było w tym momencie ważne. Zatrzymałam się przed celem i nabrałam zapas powietrza do płuc, jakby miało to w jakikolwiek sposób pomóc. Tak jak się spodziewałam, klucz był pod wycieraczką. Zapamiętałam ten nawyk rodziców Koci jeszcze ze starego mieszkania. Po szybkiej akcji z dopasowaniem znaleziska do zamka, znalazłam się w środku.
            Pomieszczenie z wyglądu nie zmieniło się nic a nic, nie licząc odoru stęchlizny, panoszącego się dookoła. Zmarszczyłam nos, zakrywając go brzegiem bluzy. Moja wyobraźnia już działała na pełnych obrotach. Wiedziałam, że gdybym stanęła twarzą w twarz z trupem, tak właśnie by śmierdział. Zawahałam się, stojąc przed drzwiami pokoju Młodego. Położyłam dłoń na klamce i od razu odsunęłam ją z sykiem. Była niewyobrażalnie gorąca, jakby po drugiej stronie całe pomieszczenie trawił pożar. Zsunęłam rękaw tak, aby prowizorycznie mnie chronił. Doszłam zdecydowanie za daleko, żeby teraz się wycofać. Jednym zdecydowanym ruchem wyważyłam drzwi i znalazłam się po drugiej stronie.
            Kiedy dotarło do mnie, co widzę, ze świstem wciągnęłam powietrze do płuc. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, było ciało – porzucone w kącie pokoju jak zepsuta lalka, jednak na tym podobieństwa do jakiejkolwiek zabawki się kończyły. Kocia nijak nie przypominała jednej z tych wystawowych lalek, nawet najbardziej zmasakrowanych.
            W życiu nie dane było mi zobaczyć trupa i nie żałowałam tego aż do tej chwili. Ciało nie wyglądało jak te wszystkie upudrowane zwłoki, wystawiane w kaplicy przy domu pogrzebowym. Skóra Koci była zielonkawa, miejscami sczerniała. Całe ciało spęczniało przez gazy gnilne, próbujące wydostać się na zewnątrz. Włosy niemalże całkowicie zsunęły się jej z czaszki, odsłaniając czerwono-czarną siatkę, biegnącą wzdłuż naczyń krwionośnych. Jednak nie to przeraziło mnie najbardziej. Najgorszym widokiem była dziura, wypalona w okolicach jej brzucha, odsłaniające wszystkie, żarzące się jeszcze wnętrzności. Z trudem opanowałam odruch wymiotny, kiedy kątem oka dostrzegłam, odwróconą do mnie plecami, postać na obrotowym krześle przy biurku.
            W pokoju było parno i duszno. Przez zasłonięte rolety do środka wpadało pomarańczowe światło, nadając miejscu piekielny klimat. Po długości całego dywanu ciągnęła się strużka zakrzepniętej krwi i kończyła się w miejscu, gdzie zwisała jedna łykowata macka. Nie chciałam na to patrzeć, ale stałam jak wryta z szeroko otwartymi oczyma. Nie mogłam drgnąć nawet o cal – oczekiwałam na jakikolwiek ruch z jego strony, jednak dane było mi słyszeć tylko mrożące krew w żyłach sapanie, przerywane czasami odgłosem wciąganej flegmy.
            W moim, dotychczas bystrym, umyśle panował chaos. Nie mogłam przewidzieć, co zrobię, kiedy R. się odwróci i na mnie spojrzy. Jego twarz pozostawała zagadką i wolałam jej nie rozwikływać. Nie dało się ukryć, że byłam na przegranej pozycji, a najlepszym na to dowodem było ciało Koci i skóra wypatroszonego Zika, którą dopiero teraz dane mi było dostrzec. Smród nasilił się. Nie potrafiłam stwierdzić czy to sprawka pary zwłok, czy przybysza w drugim krańcu pokoju. Zimny pot zalewał mi czoło i spływał po twarzy pojedynczymi strużkami. Czułam, że zbliża się decydujący moment, kiedy dobiegło mnie skrzypienie fotela. Każda sekunda dłużyła się niemiłosiernie, a ja pozostawałam ciągle bezradna.
            Wstrzymałam oddech, widząc jak jego czaszka powoli wyłania się zza oparcia obrotowego fotela. Była nienaturalnie smukła, pokryta grubą, ziemistą skórą, naznaczoną licznymi brązowymi plamami. Jego nos również nie przypominał ludzkiego. Zamiast niego miał jedynie dziurę, rozdzieloną cienką przegrodą na dwie. Jego zwężone źrenice, osadzone w centrum przeraźliwie błękitnych oczu bez białek, przewiercały mnie na wylot. Od razu zwróciłam uwagę na jego jamę gębową, czy cokolwiek to było. Nie miał dziąseł, przez co jego długie, zakrzywiony kły wydawały się jeszcze groźniejsze niż były. Dolna szczęka była nijak przytwierdzona do górnej, nie licząc podtrzymujących ją obnażonych ścięgien. Za nic nie przypominał mi jakiegoś przydupasa Lucyfera, a prędzej przybysza z kosmosu, jednak coś w środku podpowiadało mi, że to pierwsza opcja jest prawdziwa.
            Co raz bardziej cofałam się pod ścianę, chcąc uciec, aż w końcu utknęłam w martwym punkcie, wyczuwając przeszkodę za plecami. Sunął powoli w moją stronę, jakby napawając się wrażaniem, jakie na mnie wywołał. Krople wyjątkowo gęstej śliny skapywały z jego rozdwojonego języka, kiedy syczał na mnie złowrogo.
            Sytuacja była bardziej niż beznadziejna. Nie miałam nawet pojęcia czym mogłabym się bronić. Nigdy nie byłam wielką pasjonatką religii, więc nie mogłam rzucić z rękawa jakąś łacińską formułką do przeprowadzania egzorcyzmów. Nie miałam przy sobie też żadnego krucyfiksu, nawet w postaci poświęconego medalika z komunii.
            Niestety woda święcona prawdopodobnie została w drugich spodniach, a podręcznik ‘Krok po kroku: Wypędzanie demonów dla opornych’ kurzy się na półce – sarknęłam w myślach.
            Zacisnęłam powieki i osłoniłam się swoimi wątłymi ramionami, jakby miało to w jakikolwiek sposób pomóc. Cały czas towarzyszył mi odgłos ohydnego mlaskania, jakby lokator poruszał się w kałuży własnego śluzu.
            Już czułam jego przegniły, gorący oddech na twarzy.  Wiedziałam, że zaraz będzie mi dane ocenić ostrość jego zębów i siłę macek, zaciskających się na mojej duszy. Skuliłam się w sobie jeszcze bardziej i szykowałam się na najgorsze, kiedy wszystko ucichło…
            Nie słyszałam już żadnego chrapliwego oddechu w zasięgu mojego ucha. Nie czułam, żeby napierał na mnie, starając się skonsumować jako przystawkę. Niebotyczny smród również zniknął tak, jak się pojawił. Zaryzykowałam i otworzyłam jedno oko, które zaatakował pocisk promieni słonecznych. Skąd tu, u licha, było otwarte okno? Powoli docierało do mnie, co się dzieje, jednak nadal nie do końca. Pomieszczenie wyglądało niepozornie – jak typowy pokój młodego chłopca. Upadłam na kolana i z zacięciem maniaka szukałam chociażby najmniejszej grudki skrzepniętej krwi, świadczącej o tym, że nie zwariowałam.
            Na nic.
            W następnej chwili dotarła do mnie kolejna rzecz. Ciała zniknęły. W drugim kącie nie było ani rozkładającego się trupa Koci, ani dywaniku z Zika. Czułam, jak powoli odchodzę od zmysłów. Czy to było możliwe, że oszalałam? A być może po prostu naćpałam się jakim halucynogennym gazem i powoli dochodziłam do siebie?
            W ostatniej chwili przebiłam się przez warstwę strachu i rozpaczy, żeby ruszyć w stronę obrotowego krzesła i wtedy znalazłam to.
            Na poduszce leżał malutki skrawek poprzepalanego pergaminu, który rozpadł się przy pierwszym mocniejszym podmuchu wiatru. Wiedziałam, od kogo była ta wiadomość.

            Od R.

1 komentarz:

  1. Po przeczytaniu tego rozdziału nie mogłam spać, pieprzyć to. Jestem cholernie ciekawa R. Będzie tylko zostawiał listy bohaterce? Nawiedzał ją? Czy pokaże swoją inną twarz? Szczerze mówiąc mam nadzieję, że R ma drogie oblicze i pokaże się z lepszej strony.

    xoxo

    OdpowiedzUsuń