czwartek, 22 stycznia 2015

"R." 3. i 4.


3

            Przez kilka najbliższych tygodni nie odwiedzałam Koci. Tamto popołudnie tak zapadło mi w pamięć, że nie mogłam myśleć o niczym innym. Sprawa tajemniczego lokatora nie dawała mi spokoju.
            Przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, czy Kocia mnie nie wkręcała. Być może wtedy, kiedy siedziały we trzy w pokoju, wymyśliły nową, fenomenalną zabawę – opowiedzenie mi strasznej historyjki i patrzenie, jak powoli wykruszam się z ich grona. Widywałyśmy się sporadycznie i tylko poza domem. Don i Paula, niczego nieświadome, nadal chodziły do nowego, luksusowego mieszkania Koci, a ja zawsze się czymś wymawiałam. Czasami musiałam posprzątać, innym razem jechać z mamą do babci, a kolejnym znowu puszczali mój ulubiony odcinek serialu i nie mogłam go przegapić. W rzeczywistości siedziałam zamyślona ze wzrokiem wbitym w ścianę i próbowałam wpaść na złoty środek, kim – albo czym – jest jej lokator. Minęły dwa miesiące od przeprowadzki, a ja dowiedziałam się, niby przypadkowo, że pies nadal nie wrócił. Nie zdziwiło mnie to zbytnio. Już tamtego dnia wiedziałam, że tak będzie. Domyśliłam się również, że nigdy więcej go nie zobaczę.
            Kocia z dnia na dzień była co raz bledsza. Niby zachowywała się cały czas tak samo – typowa, wesoła dziewczyna, w dodatku ładna, jedna z najpopularniejszych w szkole, jednak tylko ja widziałam, jak strach powoli niszczy ją od środka. Co raz częściej zapominała o tym, co robi. Telefon zawsze był jej oczkiem w głowie, a teraz nagle zaczynała go szukać, nawet jeśli spoczywał bezpiecznie w jej kieszeni. Na lekcjach siedziała zamyślona i nie zgłaszała się tak często jak zwykle. Przestała chodzić do kosmetyczki na comiesięczną hennę brwi i rzęs, a także porzuciła zdrową dietę i zaczęła jeść co popadnie. Martwiłam się o nią. Wiedziałam, że długo nie przetrwa w takim trybie życia, to po prostu nie było w jej stylu. Nie ważne czy to, co mi mówiła było prawdą, czy nie – musiałam jej pomóc. Czułam, że podejmuję najgorszą decyzję mojego życia, której mogę później żałować, ale w czasie przerwy, kiedy dziewczyny poszły do automatu, kupić kawę z odtłuszczonym mlekiem, podeszłam do Koci.
            - Jest dzisiaj ktoś u ciebie? – spytałam.
            Podniosła na mnie dwoje przekrwionych oczu.
            - Nie, raczej nie – odparła.
            - To ja przychodzę – oznajmiłam i zanim zdążyła odmówić, odeszłam w swoją stronę.
            Serce waliło mi jak oszalałe, a krew pulsowała niebezpiecznie w żyłach. Oparłam się o ścianę i czułam, jak powoli wzrok zasnuwa mi się mgłą, a ręce trzęsą niemiłosiernie. Od kiedy pierwszy raz o nim usłyszałam, ba, wyczułam jego obecność – to uczucie czaiło się gdzieś w środku mnie, a teraz wypłynęło na wierzch i zalało całe ciało. Na reszcie lekcji siedziałam jak na szpilkach. Wzdrygałam się przy każdym głośniejszym odgłosie, a jak ktoś przeszedł obok, błyskawicznie podnosiłam zlękniony wzrok. Kiedy po ostatniej godzinie wreszcie rozbrzmiał tyle wyczekiwany dzwonek, natychmiast zerwałam się z miejsca i ruszyłam w stronę wyjścia. Szkołę opuściłam jako jedna z pierwszych, co praktycznie nigdy się nie zdarza. Przystanęłam na dziedzińcu, nerwowo przestępując z jednej nogi na drugą. Wzroku nawet nie odrywałam od wyjścia – wypatrywałam znajomej burzy blond włosów, aktualnie niebyt starannie zebranych w kitkę na czubku głowy. Kiedy przyszła, automatycznie ruszyłam w jej stronę. Opiekuńczo złapałam ją pod ramię i szłyśmy razem alejami, cały czas milcząc. Dopiero kiedy stanęłyśmy pod bramką, czar prysł i spojrzałam na nią przerażona.
            - Jest z tobą źle – stwierdziłam zachrypniętym głosem.
            - Wiem – odparła, jakbyśmy wymieniały się poglądami na temat pogody.
            Znowu po plecach przebiegł mnie dreszcz, kiedy patrzyłam, jak szuka kluczy w wielkiej torbie.
            - On często do mnie mówi, wiesz? – rzuciła nagle. – Tak przez ściany. Dlatego się nie wysypiam.
            Cały czas mogłam tylko stać i patrzeć, kiedy ona kontynuowała.
            - Ale ja go nigdy nie rozumiem. Mówi w jakimś dziwnym języku, jakby w ogóle był z innego świata. Głos też ma zdeformowany. Taki niski i gruby, trochę jakby z piekła.
            Prawą dłonią popchnęła bramkę, a lewą wrzuciła klucze na miejsce.
            - Jesteś pewna, że chcesz tam iść? – spytała, patrząc na mnie z troską.
            W gardle zaschło mi tak, że mogłam tylko skinąć głową. Przez całą drogę na klatce schodowej Kocia do mnie mówiła, jakby chciała mnie nieco uspokoić, albo oderwać od tego wszystkiego, a jednocześnie dyskretnie wprowadzić w temat. Nie pomagało to zbytnio, ale doceniałam jej starania. Próbowała.
            - Młody jest na treningu. Zapisał się na boks, żeby jak najmniej siedzieć w domu, bo w zasadzie co ma robić? Siedzieć w salonie albo łazience i patrzeć w sufit? Sama bym z chęcią gdzieś wyszła, ale on lubi ze mną rozmawiać. O tyle, o ile Młodego odpycha, mnie przyciąga. Chyba chce, żebym do niego przyszła, ale póki mogę, staram się mu oprzeć. Myślę, że skończyłabym jak Zik.
            Nagle stało się dla mnie zupełnie jasne, gdzie jest pies. W kuchni nie było nawet jego misek, a tak nie wygląda mieszkanie kogoś, kto czeka na powrót pupila.
            - Zdaje mi się, że on nie musi jeść, ale jak coś wejdzie na jego teren, to nie wyjdzie żywe. On go po prostu chap! – klasnęła mocno wyprostowanymi dłońmi, przypominającymi paszczę krokodyla – i Zika nie ma.
            Zawahałam się po raz ostatni, czy wchodzić, czy nie. Kocia stanęła w drzwiach i patrzyła na mnie wyczekująco. Jej spojrzenie rzucało mi wyzwanie, tym razem inne niż zwykle. „Przełamiesz się, czy nie?” – zdawało się mówić. Przygryzłam wargę, aż poczułam na języku metaliczny smak krwi.
            - Idę – stwierdziłam i później mogłam już tylko żałować.

4

            Mieszkanie nie wyróżniało się niczym szczególnym. Po raz kolejny usiadłam na wychłodzonej, skórzanej kanapie z tą różnicą, że w tamtym momencie nie czułam tego zimna. Kocia znowu zrobiła mi szklankę kawy i zajęła miejsce obok mnie, wpatrując się tępo w ścianę. Obie czułyśmy, że jest to tylko cisza przed burzą.
            Po chwili poczułam delikatne szarpanie za rękaw.
            - Jeśli chcesz go usłyszeć, musimy iść do mojego pokoju – powiedziała.
             Nie wiedziałam, czy tego naprawdę chcę, ale posłusznie za nią poszłam, zaciskając palce na kubku z napojem. Kiedy siadałam na łóżku ogarnęło mnie dejavu. Wiedziałam, co się zaraz wydarzy. Czułam to dobitnie całą sobą, ale nie odezwałam się ani słowem. Czekałam na ten moment, kiedy ta istota odezwie się i nie musiałam długo czekać.
            Moją głowę wypełnił groźnie brzmiący warkot. Dźwięk rozszedł się echem po ścianach i zatrząsł pomieszczeniem w posadach. Automatycznie przystawiłam dłonie do uszu, ale to nic nie dało. Zaciskałam mocno zęby, starając się go wyprzeć – bezskutecznie.
            Kocia siedziała wyprostowana ze skrzyżowanymi nogami. Na jej twarzy odmalował się wyraz błogiego spokoju, zrelaksowania wręcz. Mogłabym pomyśleć, że zasnęła, gdyby nie oczy wierzgające w szalonym tańcu pod przysłoniętymi powiekami. Złapałam ją za nadgarstek i mocno potrząsnęłam, aż spojrzała na mnie nieodgadnionym spojrzeniem.
            - Skończ to – błagałam, ale na nic.
            Nie zamierzała mnie posłuchać. Wpadła w jakiś dziwny trans, a ja nie byłam w stanie jej z niego wyprowadzić. Bezradnie patrzyłam, jak podnosi się z miejsca i idzie w stronę drzwi. Łzy powoli napływały mi do oczu, kiedy zdałam sobie sprawę ze swojej bezradności. Kiedy złapała za klamkę, moje skapywały już ciurkiem na pościel.
            - Nie idź tam – poprosiłam cicho, ale nawet najgłośniejszy krzyk nie przebiłby się przez ten złowrogi warkot.
            Jednak Kocia wyszła już z pokoju i zamknęła za sobą drzwi, rozdzielając nas na dobre. Zagryzłam wargę, raniąc ją po raz kolejny tego wieczoru.
            Czym jesteś? myślałam nieustannie, trzymając palce wskazujące na skroniach.
            Odpowiedział mi plątaniną bezsensownych słów, które tylko on był w stanie zrozumieć.
            R.
            Wyłapałam tylko pierwszą literę, która w moich myślach stała się jego imieniem.
            Kocia już dawno weszła do pokoju R., a ja siedziałam na jej łóżku do samego rana, nie zmrużywszy nawet oka. Nie wróciła. Cierpliwie czekałam, mając resztkę nadziei, że może jednak udało jej się przeżyć, a może po prostu za bardzo bałam się tego, co zastanę na zewnątrz, nie wiem. Fakt faktem, że ruszyłam się dopiero wtedy, kiedy rozdzwonił się budzik Koci, wskazując godzinę 6:00 rano.
            Jak za sprawą czarodziejskiej różdżki zerwałam się na równe nogi, złapałam za ucho plecaka i wybiegłam na klatkę, nie martwiąc się o takie drobiazgi jak zamykanie drzwi. Jej rodziców nadal nie było i domyślałam się, że zbyt szybko nie wrócą. To samo zło, które pozwoliło mi wejść do środka i przemówiło do mnie swoim głosem, im kazało trzymać się z daleka. Nie wiedziałam, dlaczego akurat ja. R. wybrał mnie tak po prostu, jak się wybiera pluszowego misia na prezent dla małej siostrzenicy.

            Czułam, że nie spocznę, dopóki się wszystkiego nie dowiem.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

"R." 1. i 2.


            Legendy. Od dawien dawna ludzie przekazują je sobie, a czasami nawet spisują na kartach historii. Każdy zapewne w dzieciństwie słyszał opowiastkę o bazyliszku, czy Popielu – królu, pożartemu żywcem przez zgraję myszy. Stanowiły one swego rodzaju odpowiednik horroru dla małych skrzatów, biegających w pieluchach.
            Jednak istnieją takie legendy, w których ktoś wymieszał zbyt dużo absurdu z kopcem ziaren prawdy, przez co mrożą one krew w żyłach nawet najtwardszym zawodnikom. Do jednej z nich należy historia o R.
            Nikt nie wie czym R. tak naprawdę jest. Przychodzi znikąd, przejmuje to, co chce i znika – jeżeli ma taką ochotę. Ludzie niewtajemniczeni nawet nie wyczują jego obecności. R. potrafi zmusić mieszkańców do zachowania pozorów normalności i być może dlatego właśnie jest taki przerażający.
            Wszystko, co wiem o R., wiem ze swojego doświadczenia. Spotkałam go i nie jestem w stanie zaliczyć tego dnia do najlepszych w swoim życiu, ale najlepiej zacznę od samego początku…

1

            Słońce górowało nad horyzontem, spowijając świat w złocistym blasku. Niechętnie podniosłam swoje dość zgrabne cztery litery z wygodnego fotela i przeciągnęłam się leniwie. Zdecydowanie nie należałam do rannych ptaszków, ale godzina 12:00 w południe również nie motywowała mnie zbytnio do działania.
            Pociągnęłam z kubka spory łyk przesłodzonej kawy z mlekiem. Liczyłam, że może dawka cukru z kofeiną da mi wystarczającego kopa, żebym mogła zrobić to, co zaplanowałam. Tfu, a raczej – co zaplanowali za mnie inni, bo mi do szczęścia wystarczyłoby całodniowe koczowanie w salonie z pilotem w ręku i chrupkami na kolanach.
            Nie wiem jakim cudem funkcjonuję jeszcze w społeczeństwie. Mój brak zaangażowania widać w niemalże każdej kategorii życia, przekraczającej rozentuzjazmowane okrzyki w czasie oglądania ulubionego serialu. Jednak jakimś cudem mam przy sobie zwartą paczkę trzech dziewczyn, które namiętnie ustawiają mi moje życie towarzyskie. Co kto lubi.
            Tego dnia miałyśmy spotkać się u jednej z nich, aby obejrzeć jej nowe mieszkanie. Nie zachwycał mnie jakoś szczególnie ten pomysł, ale nie stawiałam się zbytnio. Nie chciałam po raz kolejny sprawiać komuś zawodu – limit dzienny wyczerpany. Założyłam cienką parkę i czarne botki, gotowa na podbój świata i wyszłam z domu. Nie spieszyłam się zbytnio. Miałam jeszcze dobre pół godziny, a telefoniczny GPS nie wskazywał zbyt długiej trasy. Szurałam stopami po płytach chodnikowych, licząc w myślach mijające mnie czerwone auta. Trzydzieści jeden.
            Przystanęłam pod bramą, oddzielającą strzeżony parking wielkiego apartamentowca i zagwizdałam pod nosem. Od zera do milionera, jak to mówią. Postałam chwilę w cieniu, czując jak zimny wiatr czule głaszcze mnie po plecach. Wzdrygnęłam się. Podeszłam energicznie do domofonu i wcisnęłam na elektronicznym wyświetlaczu najpierw trójkę, a potem jedynkę.
            - Halo? – dobiegł mnie głos z głośnika.
            - To ja – rzuciłam, jak prawdziwa spartańska kobieta.
            Zaśmiała się tylko i już po chwili irytujący dźwięk oznajmił mi, że bramka jest otwarta, a świat stoi przede mną otworem. Prychnęłam i jak najszybciej weszłam do środka. Nie czułam się zbyt dobrze, stojąc na zewnątrz, wśród otaczających mnie zimnych, białych ścian, zasłaniających słońce.

2

            Kocia przywitała mnie jak zwykle – uśmiechnięta, wesoła, tryskająca energią. Byłam w stanie jedynie delikatnie unieść kąciki ust, ale jej to nie przeszkadzało. Zdążyła się przyzwyczaić. Moją kurtkę powiesiła na stylowym wieszaku z jakiegoś białego drewna i ręką wskazała drogę do salonu.
            - Przepraszam za bałagan, jeszcze nie zdążyliśmy wszystkiego wypakować – powiedziała, a ja potrząsnęłam głową, co miało znaczyć: „Nie no, serio, nie ma sprawy”.
            Nie licząc kilku szarawych pudeł, ustawionych w kącie, pomieszczenie było naprawdę ogarnięte. Przez wielkie okno w drewnianych ramach do środka wpadał strumień światła, jednak wcale nie podniosło to temperatury. Ostrożnie usiadłam na białej, skórzanej kanapie i od razu tego pożałowałam. Niewyobrażalny chłód przeszył moje ciało. Nigdy nie byłam w stanie pojąć tych wszystkich nowobogackich pomysłów – kup coś, bo ładne, a potem cierp. To jakby zdobyć na aukcji wyjątkowo drogą figurkę z barwionego szkła i trzymać ją pod poduszką, bo gryzie się z kolorem ścian.
            - I jak ci się podoba? – w moich rękach wylądował kubek trójwarstwowego latte macchiato.
            - O, czyli ekspres też kupiliście – mruknęłam, po czym dodałam już nieco głośniej. – No, ładnie, ładnie.
            Uśmiechnęła się wdzięcznie i pociągnęła łyk ze swojej szklanki.
            - A gdzie pies? – zapytałam w końcu, dobrze interpretując niespotykaną dotychczas ciszę.
            Zamieszała się.
            - Na czas przeprowadzki, zostawiliśmy go u dziadków. Sama rozumiesz, jazda samochodem, pełno kartonów, różni ludzie. To dla niego za dużo.
            Skinęłam głową, chociaż coś mi nadal nie pasowało. Przeprowadzka skończyła się tydzień wcześniej, czyli teoretycznie zwierzak powinien już być na miejscu, ale nic nie mówiłam. Pewnie usłyszałabym podobną wymówkę, że nie było kiedy po niego iść, chociaż jej dziadkowie mieszkali przecznicę ode mnie.
            Rozmowa nie kleiła się zbytnio, dopóki nie rozbrzmiał sygnał domofonu. Widziałam, jak z ulgą pobiegła otworzyć bramkę, chociaż nie chciała dać tego po sobie poznać. Dwie kolejne dziewczyny, Don i Paula, czyli dwie partnerki do dyskusji na o wiele większym poziomie niż ze mną. Już po chwili zalała mnie fala wesołej paplaniny. Jedna kupiła sobie nowe buty na niewiarygodnej przecenie, druga wróciła z siłowni i czuła się jak nowo narodzona. Potem rozmowa znowu zeszła na buty, więc warto przy okazji wspomnieć o pasującej torebce. Torebka? A do tego jaka sukienka? I tak wkoło.
            Podciągnęłam nogi pod brodę i powoli sączyłam swoje latte, kiedy zaczęły wertować jakieś pisemko o modzie i emocjonować się artykułami. Przełączyłam się na tryb ignorowania świata i wyruszyłam na wycieczkę do łazienki, której odnalezienie nie stanowiło większego problemu. Kiedy tylko zapaliłam światło, sapnęłam z wrażenia. Znalazłam się w małym, przytulnym pomieszczeniu, które bardziej przypominało luksusowe wydanie sklepowej ubikacji, aniżeli domowego przybytku. Na ścianie wisiał wielki, czarny telewizor plazmowy, naprzeciw którego ustawiona była kanapa z ciemnego zamszu.
            - Wreszcie coś, co nie jest ze skóry – sarknęłam.
            Obok ciągnął się rząd trzech umywalek pod szerokim lustrem. Tajemnicze drzwi w pobliżu siedziska, jak się okazało, prowadziły do wąskiego korytarzyka, z którego można było przejść do osobnych kabin lub ‘pomieszczenia kąpielowego’, bo nazwanie tego prysznicem lub wanną byłoby grzechem. Raz po raz pogwizdywałam cicho, aż w końcu zdecydowałam się po prostu umyć ręce. Cały czas jedna uciążliwa myśl nie dawała mi spokoju – skąd, u licha, jej rodzinę stać na taki apartament? Nie była biedna, a skąd, ale do bogaczy również nie należała. Pamiętam jej stare mieszkanie, jak własne – przyzwoite, trzypokojowe lokum klasy średniej. Nawet gdyby jej rodzicom przydarzył się nagły przypływ gotówki na taką skalę, wiedziałabym o tym jako jedna z pierwszych osób. Na naszej dzielnicy plotki dość szybko się rozchodzą, a o takim wydarzeniu długo nie dałoby się zapomnieć. Wróciłam do salonu, nie zważając na pytające spojrzenie Pauli. Niedbale usiadłam na owej paskudnej kanapie i udawałam, że angażuję się w rozmowę.
            - Wiecie co tu piszą? – powiedziała Kocia. – Żadna kobieta wyzwolona nie powinna się wstydzić swojego biustu, dlatego w domu, albo w towarzystwie najbliższych, warto pozbyć się stanika i chodzić w samej koszulce.
            To sobie znalazłam towarzystwo nastolatek wyzwolonych. Wiedziałam, co za chwilę zastąpi. Jedna po drugiej zdejmowała przez głowę wierzchnie odzienie i pozbywała się krępującej części garderoby, bo – jak to powiedziały – „wszystkie jesteśmy takie same i nie ma się czego wstydzić”.
            - A ty nie? – Don spojrzała na mnie z wyrzutem.
            - Chyba nie jestem jeszcze gotowa na wyzwolenie – odparłam swobodnie z lekkim uśmiechem.
            Co ja mogłam poradzić na to, że nie bawiły mnie te ich wszystkie pomysły? I wcale nie chodziło tu o jakiś dziwny kompleks małego stężenia tłuszczu w okolicach klatki piersiowej, o nie. Po prostu… nie i już.
            - Choć raz mogłabyś się rozluźnić – zacmokała Paula.
            Wzruszyłam ramionami, zagłębiając się jeszcze bardziej w zagłówek kanapy. Zawsze mnie tak atakowały, mając nadzieję, że się w końcu przełamię, ale tutaj nie było czego przełamywać. Czułam się wyśmienicie, pozostając sobą.
            Po chwili dyskusja została ucięta definitywnie. Po raz kolejny tego popołudnia rozbrzmiał sygnał domofonu. Jak na komendę cała trójka zerwała się z miejsca i zaczęła popiskiwać w zwartej symfonii odgłosów paniki. Każda złapała za stanik i przyciskała go zawzięcie do klatki, jakby miał zaraz sam przeniknąć przez materiał i wrócić na miejsce.
            - Otworzysz? – głos Koci wzbił się na błagalne nuty.
            Przytaknęłam jej z lekkim rozbawieniem. Wszystkie uciekły do sypialni, a ja udałam się w stronę drzwi, żeby odblokować bramkę. Nie więcej niż po trzech minutach do środka wszedł młodszy brat Koci.
            - Hej! – wykrzyknął i mocno się do mnie przytulił.
            Nie mogłam zrobić nic innego, jak schylić się i go objąć. Poczochrałam go nawet po jasnej czuprynie i z braku lepszego zajęcia, poszłam do kuchni, umyć szklanki. Kątem oka widziałam, jak chłopiec wchodzi do łazienki, jednak nie zamyka za sobą drzwi. Uniosłam brwi, wzruszyłam ramionami i podciągnęłam rękawy po łokcie. Nie mój cyrk, nie moje małpy. Nie zamierzałam się mieszać w to, co kto robi we własnym domu, ale kiedy dobiegły mnie pierwsze dźwięki czołówki GTA, moje zdziwienie osiągnęło apogeum. Dlaczego, do licha, on grał w łazience, a nie u siebie? Kocia już przez telefon relacjonowała mi podnieconym głosem, że poprzedni właściciele mieszkania wyprowadzali się w pośpiechu i zostawili między innymi nowiuteńkie telewizory w każdym pomieszczeniu. Zapamiętałam to najbardziej, podobnie jak uczucie zazdrości, palące w gardle za każdym razem, kiedy zerkałam na moje pudło z kineskopem.
            Nic mi tu nie pasowało. Ani fakt, że jej brat gra w łazience, ani ten, że nawet nie zbliżył się do swojego pokoju. Dodając do tego nieobecność psa, miałam w głowie porządny mętlik.
            Na każdych drzwiach domownicy umieścili tabliczki, do jakiego pomieszczenia one prowadzą. Postanowiłam udać się w kierunku „pokoju Wiktorii”, czyli Koci, z którego jak zawsze dobiegały wesołe piski i chichoty. Delikatnie uchyliłam drzwi i zobaczyłam, że trafiłam idealnie w chwilę, kiedy Don i Paula zamierzały zbierać się do wyjścia.
            - Ale ty zostajesz, prawda? – spytała mnie Kocia takim tonem, jakby wręcz nalegała, żebym jeszcze nie wychodziła.
            - Nie ma sprawy – odparłam gładko.
            Dziewczyny założyły kurtki i buty, wycałowały nas po policzkach i tyle je widziałyśmy. Wróciłyśmy do sypialni i usiadłyśmy na łóżku naprzeciwko siebie.
            - Co zauważyłaś? – rzuciła, a z jej wesołego, czystego głosiku nie zostało kompletnie nic.
            Zamieszałam się.
            - Nie udawaj. Młody siedzi w łazience, psa nie ma, cały czas jest dziwnie zimno i pusto. Wiem, że to widzisz – stwierdziła ostro, jednak nie wrogo.
            - Widzę – nie wiedziałam, co więcej mogę powiedzieć.
            Po chwili westchnęła z ulgą i zamiast hardości w jej głosie dało się wyczuć rozpacz.
            - Wiedziałam, że tylko ty to zrozumiesz – rzekła cicho. – One by mnie wyśmiały.
            - Mów lepiej, o co chodzi – ponagliłam ją.
            - Nie jesteśmy tu sami – wyszeptała. – Można powiedzieć, że mamy… lokatora.
            Spojrzałam na nią spode łba.
            - Jakiego, u licha, lokatora?
            - Mieszka w pokoju Młodego – wyjaśniła. – On bardzo nie lubi jakichkolwiek facetów, więc zarówno Młody, jak i ojciec, omijają szerokim łukiem tą sypialnię. My z mamą po prostu boimy się tam wchodzić, więc ma spokój, tak jak lubi. 
            Nerwowo przełknęłam ślinę.
            - Powiedz mi… - zawahałam się. – Czym on jest?
            Zapadła głucha cisza.

            - Nie wiem – odparła.



_________________________________


Witam wszystkich gorąco przy pierwszych dwóch częściach mojego nowego opowiadania – „R.”! Za oknem słońce, lekki wietrzyk, ale my nie nie o tym.
Na samym wstępie chciałabym Was zachęcić do mniej lub bardziej kreatywnego (bardziej), ale rzetelnego komentowania. Wyświetlenia po lewej mogą lecieć w zawrotnym tempie, ale nic nie daje takiego kopa w pisarskie cztery litery, jak komentarze.
Na razie na stronie panuje lekki rozgardiasz, ale w pierwszym wolnym terminie obiecuję się tym zająć.
I na koniec, jeśli ktoś miałby taką ochotę – udostępniajcie link na Facebooku, Twitterze, Instagramie czy nawet na tablicy korkowej młodszej siostry, żeby poszedł dalej.
Całuję mocno!
Zazi.