Rozdział ze specjalną dedykacją dla tych, którzy od jakiegoś czasu zasypują mnie pytaniami, kiedy to on się pojawi. Wy wiecie <3
Kocia nie pojawiła się nigdy więcej
w szkole. Z nikim się nie kontaktowała, nie zjawiała się na spotkaniach, nie
odbierała telefonów ani nie otwierała drzwi. Krążyły plotki, że wyjechała z
rodzicami gdzieś na Karaiby na wcześniejsze wakacje, ale ja wiedziałam, że to
nie jest prawda. Kocia była po prostu martwa.
Jakimś tajemniczym sposobem mój
kontakt z Don i Paulą nagle się urwał. Od zawsze wiedziałam, że tylko Kocia
jakoś mnie przy nich trzyma, a po jej zniknięciu nic nie było już takie samo.
Mijały dni, tygodnie, a Kocia nie wracała. Widziałam, jak dziewczyny żartobliwie
szturchają się na przerwach, że jak to niby zazdroszczą jej takiej przerwy, ale
dało się dostrzec, że nawet w nich powoli narasta niepokój. Po jakimś czasie nadeszła kolejna informacja – Kocia została wypisana z naszej szkoły. Rzekomo
rodzice załatwili jej prywatne nauczanie z jakiejś prestiżowej placówki, ale ja
nie byłam do końca przekonana, czy w jej stanie da się jeszcze czegokolwiek
uczyć. Prawdopodobnie mogła co najwyżej sporządzać mapy dla robactwa,
wędrującego po jej ciele, ale nie odzywałam się nic, a nawet podłączyłam się do
zbiorowego jęku, jak to szkoda, że się nawet nie pożegnała.
Prawda była taka, że nie miała kiedy
się pożegnać, nawet ze mną – choć siedziałam metr od niej, może nawet mniej.
Stało się to nagle i całkowicie wbrew jej woli. Było już jasne, dlaczego stać
ją było na to mieszkanie – z pewnością nie należało do najdroższych. Szybka
przeprowadzka również nagle stała się zrozumiała, bo po co się długo namyślać,
kiedy taka oferta staje przed nosem i dźga nas w cztery litery ostrym patykiem?
W recenzji mieszkania zapomniano jednak wspomnieć o jednym, nic nieznaczącym
szczególe – że jest cyklicznie nawiedzane przez lokatora z piekieł.
Sprawa gryzła mnie bardziej, niż
robiony na drutach sweter od babci. Tak to się miało skończyć? Pamięć o Koci
miała zniknąć raz na zawsze, a wszyscy inni mieli żyć w błogiej nieświadomości?
Chociaż mózg próbował mi
wyperswadować, że to spalony pomysł, to sumienie nie dawało mi spokoju. Wiedziałam,
że zachowuję się jak największa idiotka na ziemi, ale pewnego wtorkowego
popołudnia nie wróciłam do domu, tylko udałam się do pewnego apartamentowca –
prosto pod drzwi z numerem 31.
Nagle ta liczba wydała mi się
strasznie zabawna. Trzydzieści jeden. Jakby spojrzeć na nią odwrotnie i
przestawić cyfry, wychodziła piękna, najszczęśliwsza trzynastka. Zaśmiałam się
w głos, a przechodzący obok mężczyzna spojrzał na mnie, jakbym postradała
zmysły. Być może i tak było.
Zawahałam się, stojąc przed
elektronicznym wyświetlaczem, ale niezbyt długo. Wcisnęłam cyfrę siedem i
czekałam, aż na drugim końcu ktoś się odezwie.
- Halo? – usłyszałam po chwili
kobiecy głos.
- Dzień dobry! – zawołałam niezwykle
wesoło. – Mam przesyłkę dla państwa spod trójki, ale niestety nie ma ich w
domu. Kiedy się umawialiśmy, polecili mi zostawić ją na wycieraczce, ale w
czasie rozmowy zapomnieli podać kodu do bramki. Mogłaby mnie pani wpuścić?
Z bijącym sercem czekałam na
jakąkolwiek odpowiedź.
- Ależ oczywiście, bardzo proszę – powiedziała kobieta, a ja
westchnęłam z ulgą.
- Dziękuję bardzo, miłego dnia!
Zastanawiałam się, jakim cudem
wpadłam na takie przekonujące kłamstwo w mniej niż minutę. Ale udało się, i
tylko to było w tym momencie ważne. Zatrzymałam się przed celem i nabrałam
zapas powietrza do płuc, jakby miało to w jakikolwiek sposób pomóc. Tak jak się
spodziewałam, klucz był pod wycieraczką. Zapamiętałam ten nawyk rodziców Koci
jeszcze ze starego mieszkania. Po szybkiej akcji z dopasowaniem znaleziska do
zamka, znalazłam się w środku.
Pomieszczenie z wyglądu nie zmieniło
się nic a nic, nie licząc odoru stęchlizny, panoszącego się dookoła. Zmarszczyłam
nos, zakrywając go brzegiem bluzy. Moja wyobraźnia już działała na pełnych obrotach.
Wiedziałam, że gdybym stanęła twarzą w twarz z trupem, tak właśnie by
śmierdział. Zawahałam się, stojąc przed drzwiami pokoju Młodego. Położyłam dłoń
na klamce i od razu odsunęłam ją z sykiem. Była niewyobrażalnie gorąca, jakby
po drugiej stronie całe pomieszczenie trawił pożar. Zsunęłam rękaw tak, aby
prowizorycznie mnie chronił. Doszłam zdecydowanie za daleko, żeby teraz się
wycofać. Jednym zdecydowanym ruchem wyważyłam drzwi i znalazłam się po drugiej
stronie.
Kiedy dotarło do mnie, co widzę, ze
świstem wciągnęłam powietrze do płuc. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w
oczy, było ciało – porzucone w kącie pokoju jak zepsuta lalka, jednak na tym
podobieństwa do jakiejkolwiek zabawki się kończyły. Kocia nijak nie
przypominała jednej z tych wystawowych lalek, nawet najbardziej zmasakrowanych.
W życiu nie dane było mi zobaczyć
trupa i nie żałowałam tego aż do tej chwili. Ciało nie wyglądało jak te
wszystkie upudrowane zwłoki, wystawiane w kaplicy przy domu pogrzebowym. Skóra
Koci była zielonkawa, miejscami sczerniała. Całe ciało spęczniało przez gazy
gnilne, próbujące wydostać się na zewnątrz. Włosy niemalże całkowicie zsunęły
się jej z czaszki, odsłaniając czerwono-czarną siatkę, biegnącą wzdłuż naczyń
krwionośnych. Jednak nie to przeraziło mnie najbardziej. Najgorszym widokiem
była dziura, wypalona w okolicach jej brzucha, odsłaniające wszystkie, żarzące
się jeszcze wnętrzności. Z trudem opanowałam odruch wymiotny, kiedy kątem oka
dostrzegłam, odwróconą do mnie plecami, postać na obrotowym krześle przy
biurku.
W pokoju było parno i duszno. Przez
zasłonięte rolety do środka wpadało pomarańczowe światło, nadając miejscu
piekielny klimat. Po długości całego dywanu ciągnęła się strużka zakrzepniętej
krwi i kończyła się w miejscu, gdzie zwisała jedna łykowata macka. Nie chciałam
na to patrzeć, ale stałam jak wryta z szeroko otwartymi oczyma. Nie mogłam
drgnąć nawet o cal – oczekiwałam na jakikolwiek ruch z jego strony, jednak dane
było mi słyszeć tylko mrożące krew w żyłach sapanie, przerywane czasami
odgłosem wciąganej flegmy.
W moim, dotychczas bystrym, umyśle
panował chaos. Nie mogłam przewidzieć, co zrobię, kiedy R. się odwróci i na
mnie spojrzy. Jego twarz pozostawała zagadką i wolałam jej nie rozwikływać. Nie
dało się ukryć, że byłam na przegranej pozycji, a najlepszym na to dowodem było
ciało Koci i skóra wypatroszonego Zika, którą dopiero teraz dane mi było
dostrzec. Smród nasilił się. Nie potrafiłam stwierdzić czy to sprawka pary
zwłok, czy przybysza w drugim krańcu pokoju. Zimny pot zalewał mi czoło i
spływał po twarzy pojedynczymi strużkami. Czułam, że zbliża się decydujący
moment, kiedy dobiegło mnie skrzypienie fotela. Każda sekunda dłużyła się
niemiłosiernie, a ja pozostawałam ciągle bezradna.
Wstrzymałam oddech, widząc jak jego
czaszka powoli wyłania się zza oparcia obrotowego fotela. Była nienaturalnie
smukła, pokryta grubą, ziemistą skórą, naznaczoną licznymi brązowymi plamami.
Jego nos również nie przypominał ludzkiego. Zamiast niego miał jedynie dziurę, rozdzieloną
cienką przegrodą na dwie. Jego zwężone źrenice, osadzone w centrum przeraźliwie
błękitnych oczu bez białek, przewiercały mnie na wylot. Od razu zwróciłam uwagę
na jego jamę gębową, czy cokolwiek to było. Nie miał dziąseł, przez co jego
długie, zakrzywiony kły wydawały się jeszcze groźniejsze niż były. Dolna szczęka
była nijak przytwierdzona do górnej, nie licząc podtrzymujących ją obnażonych
ścięgien. Za nic nie przypominał mi jakiegoś przydupasa Lucyfera, a prędzej
przybysza z kosmosu, jednak coś w środku podpowiadało mi, że to pierwsza opcja
jest prawdziwa.
Co raz bardziej cofałam się pod
ścianę, chcąc uciec, aż w końcu utknęłam w martwym punkcie, wyczuwając
przeszkodę za plecami. Sunął powoli w moją stronę, jakby napawając się
wrażaniem, jakie na mnie wywołał. Krople wyjątkowo gęstej śliny skapywały z
jego rozdwojonego języka, kiedy syczał na mnie złowrogo.
Sytuacja była bardziej niż
beznadziejna. Nie miałam nawet pojęcia czym mogłabym się bronić. Nigdy nie
byłam wielką pasjonatką religii, więc nie mogłam rzucić z rękawa jakąś łacińską
formułką do przeprowadzania egzorcyzmów. Nie miałam przy sobie też żadnego
krucyfiksu, nawet w postaci poświęconego medalika z komunii.
Niestety
woda święcona prawdopodobnie została w drugich spodniach, a podręcznik ‘Krok
po kroku: Wypędzanie demonów dla opornych’ kurzy
się na półce – sarknęłam w myślach.
Zacisnęłam powieki i osłoniłam się
swoimi wątłymi ramionami, jakby miało to w jakikolwiek sposób pomóc. Cały czas
towarzyszył mi odgłos ohydnego mlaskania, jakby lokator poruszał się w kałuży
własnego śluzu.
Już czułam jego przegniły, gorący
oddech na twarzy. Wiedziałam, że zaraz
będzie mi dane ocenić ostrość jego zębów i siłę macek, zaciskających się na
mojej duszy. Skuliłam się w sobie jeszcze bardziej i szykowałam się na
najgorsze, kiedy wszystko ucichło…
Nie słyszałam już żadnego
chrapliwego oddechu w zasięgu mojego ucha. Nie czułam, żeby napierał na mnie,
starając się skonsumować jako przystawkę. Niebotyczny smród również zniknął
tak, jak się pojawił. Zaryzykowałam i otworzyłam jedno oko, które zaatakował
pocisk promieni słonecznych. Skąd tu, u licha, było otwarte okno? Powoli
docierało do mnie, co się dzieje, jednak nadal nie do końca. Pomieszczenie
wyglądało niepozornie – jak typowy pokój młodego chłopca. Upadłam na kolana i z
zacięciem maniaka szukałam chociażby najmniejszej grudki skrzepniętej krwi,
świadczącej o tym, że nie zwariowałam.
Na nic.
W następnej chwili dotarła do mnie
kolejna rzecz. Ciała zniknęły. W drugim kącie nie było ani rozkładającego się
trupa Koci, ani dywaniku z Zika. Czułam, jak powoli odchodzę od zmysłów. Czy to
było możliwe, że oszalałam? A być może po prostu naćpałam się jakim
halucynogennym gazem i powoli dochodziłam do siebie?
W ostatniej chwili przebiłam się
przez warstwę strachu i rozpaczy, żeby ruszyć w stronę obrotowego krzesła i
wtedy znalazłam to.
Na poduszce leżał malutki skrawek
poprzepalanego pergaminu, który rozpadł się przy pierwszym mocniejszym podmuchu
wiatru. Wiedziałam, od kogo była ta wiadomość.
Od R.